Za sprawą literacko przepoczwarzonych w formę przygody aktów barbarzyństwa, zabójstw, potwornych okaleczeń bezbronnych, niewinnych ludzi czy dla „fantazji” puszczanych z dymem domostw, często palonych z jeszcze żywymi ich mieszkańcami – doszło po stuleciach do swoistej, aczkolwiek niezasłużonej gloryfikacji między innymi pewnych średniowiecznych rycerzy-rabusi. Jawią się dzisiaj oni niemal jako niezwykli, wręcz godni podziwu szlachetni awanturnicy.
Niestety, nieszczęsne ofiary tych „bohaterów” w ostatnich, tragicznych chwilach swojego żywota zapewne zupełnie inaczej postrzegały owych bezlitosnych prześladowców… Przypomnienie więc jednej z takich postaci nie ma nic wspólnego z tworzeniem wokół niej pozytywnego nimbu, a stanowi tylko skrócony opis dramatycznych wydarzeń, do jakich doszło niegdyś na terenie naszego powiatu.
Rzecz działa się w czasie bardzo odległym od współczesności, bowiem w roku 1510, gdy Polską władał król Zygmunt I Stary. Zapewne nasz władca pod względem zamiłowania do przepychu nie różnił się zbytnio od innych monarchów - i podobnie jak oni też lubił oglądać w swoim otoczeniu cieszące pańskie oko przedmioty zbytku. Te zaś pochodziły w znacznej mierze z warsztatów rodzimych mistrzów, ale nie zabrakło wśród nich także sprowadzanych zza granicy wyrobów złotniczych oraz innych wytworów słynnych artystów i rzemieślników.
Transportujące je karawany kupieckie poruszały się w miarę możliwości znanymi trasami, jednak spore odcinki tych szlaków z oczywistych względów musiały przebiegać pośród dorodnych wtedy lasów i puszcz. A że ziemia bolesławiecka pięćset lat temu obfitowała w takie właśnie miejsca, przez nie też wiódł tutejszy sztandarowy ciąg komunikacyjny, czyli słynna „droga królewska”. Zwarte zadrzewienie znacznych połaci powiatu sprzyjało oczywiście urządzaniu w nich kryjówek przez różnych zbirów i amatorów łatwego zdobywania majątku. Także, pożal się Boże, „rycerzy”, którzy mimo posiadania szlacheckiej tytulatury reprezentowali w istocie odrażające, średniowieczne szumowiny ludzkie. Jak wieść niesie – 7 maja roku 1510 z lasów rosnących pomiędzy Zebrzydową a Brzeźnikiem na przejeżdżający długi tabor runęła z zasadzki banda rabusiów. Nie był to tym razem napad na pospolity transport kupiecki – bowiem wozy zmierzające z Norymbergi do Krakowa wypełniono wielkimi dobrami, stanowiącymi własność wspomnianego wcześniej króla polskiego Zygmunta I Starego.
Konwój wiózł niezwykle kosztowne przedmioty, między innymi wyroby ze srebra i złota, a także przepiękne, drogie tkaniny. Zuchwałego czynu dokonali rabusie pod wodzą występującego tu „gościnnie” arcyłotra Henryka Kragena. Majątek królewski został złupiony, co wywołało wielkie oburzenie. Targnięcie się bowiem na własność monarszą było najbardziej jaskrawym przykładem skrajnej bezczelności napastników. Podjęto więc szerokie działania zmierzające do ich schwytania i przykładnego ukarania.
Po wyśledzeniu miejsca pobytu przywódcy bandziorów – co zajęło bite dwa miesiące - zgorzelecka rada miejska wysłała do jego kryjówki duży oddział uzbrojonych konnych i pieszych najemników. Ich niespodziewany atak powiódł się tylko częściowo, ponieważ główny poszukiwany zdołał uciec - co prawda odziany jedynie w samą koszulinę. Żądni odwetu mieszczanie skrócili więc o głowę osobników, którzy udzielili schronienia bandycie. Sam Kragen po opisanym „wyczynie” dokonywał kolejnych rozbojów, a ostatecznie opuścił po jakimś czasie Łużyce i pojechał na dwór książęcy w Luneburgu. Niestety, zemsta dokonana na kompanach rzezimieszka przysporzyła nieoczekiwanie egzekutorom sporo kłopotów, bowiem oburzyła niektórych wysoko postawionych możnych tej ziemi. W „sprawę” wplątał się nawet sam król Czech i Węgier, Władysław. Stronę zgorzelczan wziął jednak polski monarcha. I to jego wstawiennictwu należy przypisać wygaśnięcie problemów mieszczan, co nie znaczy, że z traktów zniknęli na zawsze bandyci, romantycznie nazywani rycerzami- rabusiami…